Korporaciczki vol I

- czyli pisane „z ręki” rozmyślania nad danymi wrażliwymi

Mawiają mądrzy ludzie, że powinno się znajdować pozytywne aspekty we wszystkich możliwych sytuacjach i zjawiskach, które nas spotykają, bądź jesteśmy ich udziałem nie z własnej woli. Dotyczy to również takich zdarzeń, które uważamy za idiotyczne do dupy, niosące ze sobą pierwiastek nieszczęśliwego przypadku losowego, z którego nauka zapewne powinna płynąć pożyteczna, ale w natłoku wrażeń i emocji mamy to równie głęboko w poważaniu, co historię etniczną zapyziałej wioski, zagubionej gdzieś na skrawkach mapy zachodniego Kazachstanu. Podobnie jest w chwilach zwątpienia bądź też wątpliwej irytacji albo, kiedy dopada nas mrożące krew w żyłach zanudzenie na śmierć. Takie, jakie dopada na przykład w czasie oczekiwania na wydruk przekładki przeprocesowanego dokumentu. 

Patrzysz na monitor, który patrzy taktuje na Ciebie niezauważalnie mrugając pikselami. Wypatrujesz białej chmurki powiadomienia, że plik został przesłany do druku. Nasłuchujesz drukarki czy warczy w sposób przewidziany, czy przypadkiem jakiś dramatycznym piskiem nie ściągnie na Twoją głowę zgromadzenia Troskliwych Misiów. Czekasz. Napięcie rośnie, wydychane powietrze gęstnieje. Nerwowo zerkasz na zegarek i liczysz sekundy, który uciekają Ci z czasu przeznaczonego na zarchiwizowanie jednego dokumentu. To nie jest trudne, prosta ścieżka (jedna z kilkudziesięciu), szybkie enter i tylko ta ściana w postaci zimnego bezdusznego systemu, który pragnie Cię pokonać i odebrać Ci szansę na wyrobienie normy.
Co nas może wówczas uratować? Gdzie znajdziemy ratunek w tej dramatycznej chwili próby, kiedy o naszą uwagę walczy tyle możliwości i tak łatwo rozproszyć się w gąszczu praco-umilaczy? 
Uratować mogą nas jedynie najcudowniejsi na świecie (fanfary) Informatycy, którzy w ramach bezcennej pomocy zablokują nam w przeglądarce relaksujące strony. I jak tu wytrzymać prawie osiem godzin w tym buszu sprzecznych dźwięków i sygnałów w starciu z systemem, drukarką i toną bankowej makulatury. Jak żyć tak, co dzień? Kiedy przychodzisz, siadasz na „swoim” miejscu, a przed Tobą, obok, nad, pod, po prawej i po lewej dookoła Ciebie monitory i ludzie wpatrzeni w monitory z minami tak samo znudzonymi jak zapewne Twoja. Możesz przejrzeć się w nich jak w lustrze. Najgorzej jak ktoś wygląda gorzej od Ciebie, bo wówczas myślisz, że sam wyglądasz jeszcze tragiczniej. Włączasz komputer, przydzielasz sobie pracę pobierając przewidzianą ilość dokumentów i zaczynasz działać. Do czasu aż komputer przestaje działać… wówczas postukując nerwowo palcem po klawiszu zaczynasz dumać o sensie istnienia, a Twoje wnioski są równie wzniosłe, co te, do których dochodzisz siedząc na Tronie. 

I powstaje graficzny babok.



Mawiają mądrzy ludzie, że powinno się znajdować pozywane aspekty, że zawsze można takowe znaleźć nawet w g….. Mawiają, że zawsze można wyciągnąć coś pozytywnego. Taka praca nie jest najbardziej zła na świecie, po za tym, że jest makabrycznie monotonna, ciągnie jak falki i przypomina tasiemca, który nie należy do najbardziej milusińskich zwierzątek domowych. Nie pogłaszczesz go raczej po uzbrojonym ryjku. 

Mawiają, że praca jak praca, dobrze, że jest taka niż żadna i nie wolno marudzić, ani wybrzydzać, bo to nie ważne ile lat się studiowało. Zupełnie nieistotne, że posiada się zawód skrajnie nie biurowy, skoro nie ma dla niego zapotrzebowania, więc cieszyć powinnam, że chociaż tam mnie chcą i grzeją mi miejsce na kolejne dwa lat. Jestem, fenomenalnie szczęśliwa, ale oczywiście cieszę się, że nie siedzę w domu, bo to groziłoby zdziczeniem do reszty, a tak przynajmniej jak na wybiegu spotkam się z innymi korposzaraczkami marzącymi o wielkim świecie, wyzwaniach, ciekawych projektach i wiecznie-nigdy nienastających podwyżkach, które są nieopłacalną fatamorganą, bo przecież efektywniej jest wysłać proces do Azji. Mogliby i nas wysłać, byłoby przynajmniej kolorowo. 

Korpo Baboko Buźka 

Komentarze